Od premier Nissan’a Leaf, czy BMW i3 minęło ponad 10 lat i pomimo szalonego rozwoju technologii, a przede wszystkim wbrew zapowiedziom producentów, ceny elektryków w dalszym ciągu znacząco przekraczają koszt zakupu nowego samochodu z napędem tradycyjnym. Chociaż dzisiaj trudno jest pisać o napędzie tradycyjnym w fabrycznie nowych samochodach, ponieważ pojazdy tylko na sok z dinozaura montuje coraz mniej producentów. W efekcie nowy elektryk w polskim salonie jest średnio droższy o 100 tysięcy złotych w stosunku do swojego odpowiednika z silnikiem poruszanym paliwem płynnym. Jaskrawym przykładem na różnicę w cenie są dane płynące z Instytutu Badań Rynku Motoryzacyjnego Samar. W czerwcu średnia, ważona cena, salonowego spalinowca oscylowała na poziomie 176 tysięcy złotych, a auta na baterie 270 tysięcy złotych. Kto zatem, elektryfikuje rodzimą motoryzację? Pierwsze miejsce od lat wśród klientów zajmują firmy, które cenią wizerunek przyjazny dla środowiska, społecznie odpowiedzialne, patrzące w przyszłość z troską o kolejne pokolenia, ex aequo podmioty z branży carsharing’u, a stawkę zamykają pasjonaci nowych technologii określani mianem early adopters (pierwsi użytkownicy). Dzieląc się na forach swoimi doświadczeniami z elektrykiem, szczerze przyznają, że samochód na prąd stanowi w domowej flocie drugi, albo trzeci pojazd. Służy do jazdy głównie w mieście. Sprawdza się w podwózkach dzieci do szkoły, jako środek transportu do pracy i do robienia zakupów. Doceniany jest za możliwość legalnego jeżdżenia do pasach przeznaczonych dla ruchu autobusów i darmowe parkowanie w strefach pod warunkiem, że jest miejsce. W przypadku posiadania domu i instalacji PV, chwalą możliwość ładowania baterii z paneli słonecznych, a przede wszystkim symboliczną cenę uzupełniania energii w ogniwach. Dyplomatycznie odpowiadają na pytanie, czy nie żałują zakupu, czy gdyby mogli cofnąć czas, ponownie podjęliby taką samą decyzję. Nie da się ukryć, że 100 tysięcy przy zakupie nowego samochodu robi różnicę, tym bardziej, że technologia pomimo wspomnianego wcześniej postępu jest mocno niedopracowana szczególnie w produkcji akumulatorów trakcyjnych. Czołowi producenci nieprzerwanie pracują nad nowymi rozwiązaniami m.in. zmianą elektrolitu z płynnego na stały. Jeden z japońskich wytwórców zapowiedział przełom na 2028 rok. Wówczas na rynku ma się pojawić pojazd, w którym ładowanie akumulatorów trakcyjnych ma zajmować kilkadziesiąt minut, a zasięg zbliżyć się do 1000 kilometrów. Póki, co alternatywę cenową proponują chińscy producenci aut elektrycznych oferujący EV na Starym Kontynencie w cenie na poziomie 110 tysięcy złotych, a miejskiego „malucha” od 50 tysięcy złotych. W polskich warunkach coraz większą rolę w popularyzacji elektryków odgrywa rynek z drugiej ręki, który będzie rósł. Warto jednak pamiętać przy podejmowaniu decyzji o zakupie o sprawdzeniu pojemności akumulatorów wysokonapięciowych zasilających pojazd. Naprawa, czy przywrócenie sprawności ogniwom może się okazać bardzo kosztowne i osiągnąć cenę zbliżoną do nabycia całego samochodu. Z perspektywy minionej dekady, w której po ponad stu latach na rynku ponownie pojawiły się pojazdy elektryczne trudno oczekiwać, że będą kiedykolwiek tańsze od spalinowych. Potwierdzają to, wyniki ankiety przeprowadzonej przez „Puls Biznesu”, w której przedstawiciele branży na pytanie: „Kiedy zniknie dysproporcja cenowa?” w 51 procentach udzielili odpowiedzi, że „nigdy”, zatem jedziemy dalej do czasu, w którym kolejne przepisy i obłożenia finansowe, nie zmuszą nas do chodzenia pieszo, jazdy rowerem, a na dłuższych trasach komunikacją publiczną.

04październik