Motoryzacyjny komunizm

Brukselska utopia ekologiczna nabiera coraz większej prędkości. Co gorsze, polityczny terror wobec producentów samochodów prowadzony jest pod szyldem elektryfikacji motoryzacji. Kolejne restrykcyjne normy emisji i lista podstawowego wyposażenia w tanich autach miejskich już rujnuje branżę. Drenuje kieszenie klientów, a nadchodzący rok, poza następnymi nie do spełnienia normami nałoży obowiązek montowania w nowych samochodach czarnych skrzynek, automatycznych ograniczników prędkości i wielu innych szpiegów.
Od chwili skandalu z oszustwami niektórych koncernów na testach emisji spalin, Unia Europejska zaostrzyła restrykcje, które dotknęły motoryzację. Przejawem jest m.in. norma homologacyjna WLTP. Zakłada ostre pomiary ilości spalin i zużycia paliwa nie tylko podczas hamowań, ale także w warunkach drogowych. Kontroli podlegają wszystkie parametry silników i skrzyń biegów. Każda konfiguracja auta pociąga za sobą konkretne, policzalne koszty, które producenci przerzucili na klientów. W przypadkach, w których nie udało się obciążyć nabywców, producenci zredukowali dostępne w ofertach konfiguracje. Praktyka stosowana od kilku lat przez koncerny motoryzacyjne nie wywołała refleksji wśród unijnych parlamentarzystów. Po tym, co się dzieje można odnieść wrażenie, że wręcz przeciwnie. Doszli do wniosku, że WLTP można jeszcze „podkręcić”. Jak pomyśleli, tak uchwalili i weszła nowa norma emisji spalin – Euro 6D IFC FCM. Przelicza hipotetyczny poziom emisji spalin na hipotetyczny poziom konsumpcji paliwa. W związku z tym, od stycznia, obecnego roku, każdy nowy samochód, musi być wyposażony w interfejs do odczytywania i zapisywania danych dotyczących spalania. Dzięki inwigilacji, unijni politycy mogą sprawdzać parametry eksploatacyjne pojazdu bez względu na styl jazdy, liczbę przewożonych osób, bagaży, towarów i wycinać kolejne modele samochodów z rynku z wyłączeniem elektrycznych. Machiawelistyczne pomysły dodatkowo zbiegły się z globalną zarazą. Liczba sprzedawanych, nowych samochodów drastycznie spadła. W efekcie na placach producentów zostały tysiące samochodów, ponieważ nie zostały wyposażone w śledzący interfejs. W związku z tym, koncerny sprzedawały auta dealerom, którzy rejestrowali je w minionym roku i teraz sprzedają jako używane. Klienci cieszą się nowymi samochodami, które kupili z dużymi upustami, chociaż i tak zapłacili więcej przez hipokryzję brukselskich polityków. Póki co, normy emisji skutecznie wyrugowały z rynku nowe modele Lexusa IS, Subaru BRZ, Camaro ZL1, Nissana 400Z, a także Forda Focusa RS z 2,3-litrowym, 400 konnym silnikiem Eco Boost.
Dzisiaj mała pojemność silnika z ogromnym doładowaniem nie spełnia już unijnych norm, zatem konstruktorzy silników zbudowali jednostkę napędową z systemem odłączania cylindrów i mikrohybrydowego układu utrzymującego niską emisję CO2 w czasie spokojnej jazdy. Okazało się jednak, że mimo tak rygorystycznego podejścia do konstrukcji nie da się osiągnąć wymaganych norm. Nowe normy emisji CO2 na poziomie 95g/km są nieosiągalne nawet dla hybrydowej Toyoty Corolla ze 122-konnym układem hybrydowym, który emituje 116 CO2 na kilometr, więc producent zmuszony jest do płacenia wysokich kar. We Francji i w Niemczech już został wprowadzony nowy podatek. Dodatkowa opłata obowiązuje każdy samochód, który emituje ponad 133g CO2 na kilometr. Podatek jest uzależniony od wysokości emisji CO2 ponad określoną normę. I tak np. za Porsche 911, które emituje 233g/km dodatkowy podatek emisyjny wynosi 29 000 euro, co po przeliczeniu na złotówki daje 130 tysięcy złotych. Innym przykładem jest nowe Megane RS. Emisja na poziomie 189 g/km generuje dodatkową opłatę emisyjną w wysokości ponad 10 000 euro – nowej, unijnej daniny. Warto dodać, że to ponad 1/4 ceny samochodu.
Skok na nasze portfele nie dotyczy tylko aut sportowych. Zagrożone są także małe auta miejskie z niewielką pojemnością silnika. Przepisy, które wejdą w maju 2022 roku, przewidują obowiązkowo nawet w bazowym wyposażeniu najtańszego samochodu m.in. system automatycznego hamowania przed przeszkodą, system wykrywający zmęczenie kierowcy, system utrzymujący auto w pasie ruchu, kamerę cofania z czujnikiem oraz instalacje do podłączania blokady alkoholowej. Skutek będzie taki, że małe, ekonomiczne do tej pory auta miejskie odczuwalnie podrożeją, a klienci za to zapłacą. Wielu zrezygnuje z zakupu, a rynek zdezelowanych używek będzie rósł w siłę, a do Polski trafi jeszcze więcej złomu na kołach zza zachodnich granic. Pisząc, wiele razy podkreślam, że jestem zwolennikiem i entuzjastą samochodów elektrycznych z własnej, a nie przymuszonej woli. Brukselski dyktat nie sprzyja demokratycznemu rozwojowi motoryzacji zasilanej prądem. Niszczy rynek i zawłaszcza prawo do wolnego wyboru. Jeżeli w dalszym ciągu politycy nie będą brali odpowiedzialności za swoje decyzje i nie zdadzą sobie sprawy z ich skutków, to tylko w Europie straci pracę ponad 1 000 000 ludzi, zatrudnionych w branży motoryzacyjnej. To czego doświadczamy stanowi przykład na skrajną hipokryzję i działanie wbrew człowiekowi i przyrodzie. Zwykła uczciwość i przyzwoitość nakazuje napisać, że produkcja zestawu baterii do samochodu elektrycznego oznacza emisję CO2 równą 8 lat eksploatacji silnika diesla. Dodatkowo, nabywcy elektryków nie są informowani przez producentów, że w razie kolizji drogowej podczas, której uszkodzeniu ulegnie zestaw akumulatorów, elektryk nie podlega naprawie – jest złomowany. Powód jest banalny – to czysta ekonomia, koszt naprawy często przewyższa cenę samochodu. Boleśnie doświadczają tego faktu Norwegowie. Sprzedaż samochodów elektrycznych w tym surowym klimacie przekroczyła 54%, a złomowiska są pełne Nissanów, Tesli, BMW z symbolicznymi przebiegami. To fakt, który ewidentnie podważa słuszność i logikę decyzji podejmowanych przez eurodeputowanych. Mając na uwadze i działając dla dobra środowiska naturalnego zdecydowanie bardziej korzystne dla natury wydaje się utrzymanie jak najdłużej przy życiu pojazdu, żeby nie narażać przyrody na znoszenie skutków produkcji nowego. Decyzje decydentów z Brukseli stoją w sprzeczności z logiką, ekonomią i faktycznym interesem środowiska naturalnego, w którym żyjemy. Politycy lansują i forsują, nieustanne produkowanie i kupowanie. Wszystko w imię idei – 30 000 000 elektryków na europejskich drogach do 2030 roku – co gorsze terrorowi ulegają kolejni producenci samochodów, którzy zapowiadają, że do 2030 roku nie będą sprzedawali samochodów spalinowych. W świetle tak postawionej sprawy elektryfikacji unijnej motoryzacji, miliony potencjalnych klientów w wywiadzie zakupowym przyznaje, że ma w planach kupno używanego auta z tradycyjnym napędem z silnikiem i wyposażeniem, które będzie dostosowane do oczekiwań i potrzeb. Jednocześnie deklaruje, że będzie utrzymywało auto marzeń w nienagannym stanie tak długo, jak tylko będzie to możliwe. Obecnie to jedyne rozsądne rozwiązanie korzystne dla klientów i środowiska naturalnego. Stanowcze powiedzenie – nie dla unijnej komuny, dyktatu narzucającego czarne skrzynki, elektronicznych szpiegów zbierających informacje o naszych podróżach, trasach, przyzwyczajeniach, nawykach. Automatycznych ograniczników prędkości i norm emisji, które nie są do spełnienia. W tej chwili wiele starszych modeli samochodów jakością wykonania i zastosowanych materiałów przewyższa nowe. Oferuje także lepszy komfort jazdy, są lepiej wyciszone i bezpieczne. Elektryki dla ludzi tak – komunizm motoryzacyjny nie!

Rzecznik Elektromobilności Autor

Na co dzień jestem rzecznikiem, zatem podejmując decyzję o pisaniu Bloga postanowiłem pozostać w roli. Więcej o mnie...