Zapewne tylko nieliczni wiedzą, że zmienił się model handlowy w branży samochodowej. Obecnie importer rozprowadza auta w sklepach motoryzacyjnych, rozsianych po całym kraju. Od Bałtyku po Tatry, cena zbycia tego samego modelu jest tożsama. Chyba, że dealer skitrał parę sztuk, jeszcze z lepszych czasów, to może zaszaleć z ostateczną kwotą dla kupującego. Nowy trend na polskim rynku w ramach eksperymentu wprowadzili producenci z Niemiec. Liczą, obserwują, wyciągają wnioski z poligonu dystrybucyjnego nad Wisłą i później wprowadzą albo nie u siebie. Zjawisko z punktu widzenia nabywcy trudno jest ocenić pozytywnie, ponieważ wcześniejsza swoboda w handlu, polegająca na kupnie aut od importera, a później redystrybucja prowadzona przez dealera, pozwalała na regulację ceny sprzedaży. Kupujący bardzo często mógł urwać coś z kwoty końcowej, negocjując i podróżując po salonach w Polsce. Obecnie turystyka cenowa w przypadku wybranych marek niemieckich skończyła się. Z ulgą odetchnęli: producenci, importerzy, a także nieliczni doradcy, którzy ze swojej pracy uczynili sztukę – sztukę konwersacji, nawiązywania relacji, budowania zaufania. Czarne chmury nadciągnęły na sprzedawców ceny. Kolega z wybrzeża się napracował, a kolega w Łodzi sprzedał cenę, a przy okazji samochód. Efektem niemieckiego doświadczenia jest uszczelnienie obiegu pieniądza w układzie producent – importer. Dealerzy nie mogą „kombinować”. Zadowoleni są pasjonaci, podpowiadający kierowcom marzenia o ich wyśnionym samochodzie, który nomen omen znajduje się w salonie, a który w Polsce na rubieżach będzie kosztował tyle samo – po co zatem jeździć? Jest przecież na miejscu i to w dodatku od przysłowiowej ręki. Kupującemu pozostało jedynie cieszyć się z dodatkowych dywaników, breloka do kluczyka lub innego drobiazgu, za który i tak zapłacił w cenie auta. Ponadto może czerpać radość, że jest mile obsłużony, najważniejszy, najcenniejszy, przynajmniej do wyjazdu z punktu dystrybucji pojazdów i do kolejnej wizyty, uzasadnionej zakupem.

29kwiecień