Nie ukrywam, że jestem ogromnym zwolennikiem pojazdów z napędem elektrycznym. Nie tylko są mniej szkodliwe dla naszego otoczenia, ale sprawiają wielką przyjemność podczas jazdy, – kto, jeszcze nie spróbował, tego szczerze zachęcam.
Poza tym, m.in. nie emitują szkodliwych dla środowiska spalin, są ciche i zaskakują niezliczonymi walorami, jak np. niespotykana w innych pojazdach dynamika. Otaczający użytkowników spokój w EV wywołuje tylko pozytywne emocje. W przypadku, w którym auto zostało wyposażone w dobry sprzęt audio, to już pełnia szczęścia. „Odpalamy” swoją ulubioną muzę i bezszelestnie połykamy kilometry w drodze do domu. Tylko nasz pies jest zestresowany, ponieważ nie słyszy, jak wjeżdżamy do garażu i nie może nas przywitać, przez co jest smutny.
Jednak obok entuzjazmu, towarzyszy mi poczucie rzeczywistości. Doskonale zdaję sobie sprawę z faktu, że póki, co wielu z nas nie doświadczy przyjemności z jazdy własnym „elektrykiem”. Powody są dość prozaiczne. Przede wszystkim cena EV, która dzisiaj jest około – w zależności od marki o 50% wyższa, niż auta z napędem tradycyjnym, a interwencja państwa w zwiększenie sprzedaży jest jeszcze zbyt mała. Do tego dochodzi brak przemyślanej i skoordynowanej budowy infrastruktury do ładowania „elektryków”, jednym słowem stacji. Póki, co mamy 120 razy więcej stacji benzynowych, niż stacji do ładowania baterii. Wszystko sprawia, że marzenie o milionie EV do końca 2025 roku coraz bardziej się oddala. W tej chwili na rynku elektromobilności w krajach Unii jesteśmy na przedostatnim miejscu, za nami jest już tylko Grecja. Oznacza to, że na 10 tysięcy jeżdżących u nas samochodów z napędem tradycyjnym tylko 12 jest elektrycznych. Na dzisiaj jest ich około 1.600 w całej Polsce. Rachunek jest dość prosty. Jeżeli do 2025 roku ma być ich milion, to już od tej chwili powinniśmy kupować 10.000 EV każdego miesiąca. Nie przypuszczam, że nawet zapowiadana przez Ministerstwo Energii zachęta w postaci 25 tysięcy złotych dopłaty do kupna każdego „elektryka” jest w stanie tak ożywić rynek, żeby za siedem lat osiągnąć liczbę jednego miliona EV na naszych drogach..
Warto w tym miejscu opisać jeszcze dodatkowe aspekty, jak np. koszty eksploatacji samochodu elektrycznego. Auta są przede wszystkim mniej wymagające niż spalinowe. Nie potrzebują wymiany oleju, filtra oleju, naprawy układu wydechowego oraz wielu innych. Jedynie, co się w nich zużywa podobnie, jak w tradycyjnych, to płyn do spryskiwaczy i okładziny kloców hamulcowych. Słyszałem również wypowiedź pana, prowadzącego w stolicy korporację taksówkową, w której jeżdżą „elektrykami”. Powiedział, że przejechanie, przez EV jednego miliona kilometrów nie jest dla niego szczególnym wyzwaniem. Najbardziej kosztowna jest wymiana opon z letnich na zimowe. Wspomniana jest zdecydowanie droższa aniżeli ładowanie – 1kWh kosztuje 0,35gr. i to w taryfie dziennej. Nocna jest zdecydowanie tańsza i kosztuje 0,18gr. oznacza to, że średni koszt przejechania przez „elektryka” 100 kilometrów wynosi około 8 złotych. Dla uczciwości dodam, że może on ulegać zmianie w zależności od prędkości poruszania się auta oraz włączonych urządzeń pokładowych, jak np. klimatyzacja, czy sprzęt audio. Wszystkie pobierają i zużywają energię elektryczną, wpływając na koszt oraz zasięg auta. Warto też wspomnieć, że korki w ruchu ulicznym mają minimalny wpływ na wzrost „spalania”.
Mając jednak na uwadze koszt zakupu, mało mechanizmów pomocowych skłaniających do kupna oraz stosunkowo słabo rozwiniętą infrastrukturę do ładowania, trudno epatować hura optymizmem. Koszty eksploatacji, czy energii elektrycznej, zwolnienie w niektórych miastach z opłaty za parkowanie w strefie, to dzisiaj jeszcze zbyt mało, żeby zdecydować się na nabycie EV. Pozostaje jedynie wierzyć, że faktycznie „jutro, zaczęło się dziś”, mimo to, że na starcie owe jutro ma dynamikę auta z napędem tradycyjnym, a nie elektrycznym, w którym pełna moc jest dostępna już od chwili uruchomienia silnika.