Naukowcy z Princeton University strasznie zanieczyścili atmosferę przez publikację wyników badań poświęconych zbawczej roli motoryzacji elektrycznej dla jakości powietrza na świecie. Nie podlega dyskusji fakt, że auta na baterie charakteryzuje zerowa emisja miejscowa z położeniem nacisku na „miejscowa”. Temat przedstawia się odmiennie z perspektywy destynacji, w których produkowane są elektromobile, a przede wszystkim wysokonapięciowe akumulatory trakcyjne. Otóż z kwerendy wynika, że ilość szkodliwych związków (dwutlenku węgla, tlenków azotu oraz niezliczonych innych), wypuszczanych do atmosfery przez zakłady w Chinach, czy Indiach (to najwięksi producenci baterii do elektryków) jest zabójcza dla globalnego środowiska. Przyczynia się do powstawania tzw. „gorących punktów”, obecnie nie do zwalczenia przez człowieka i technologię. I tak, zła emisja, niczym mieszkańcy Układu z Schengen, podróżuje sobie po całym świecie, a w dodatku nie potrzebuje wiz. Zakładając teoretycznie, że produkcja zostanie przeniesiona w inne lokalizacje, to problem w dalszym ciągu pozostanie nierozwiązany. Podobnie zresztą, jak europejskich handel emisjami. Dealowanie wspomnianymi, to nic innego, jak tzw. delegowanie problemu w inny rejon świata, a wiatry i tak przyniosą „smród” nad Stary Kontynent nie zwracając uwagi na „Pakiet fit for 55”. Tak oto Amerykanie obnażyli, kolejną, brukselską utopię, na podobieństwo ekologicznych produktów rolnych, które mają być sprowadzane w ramach Mercosur.